
Stanęłyśmy pomiędzy granatowym, sportowym kabrioletem, a białą dwuosobową awionetką. Kadłub wykonany z błyszczącego plastiku, idealnie kontrastował z różowo-zielonymi kołami, które tylko dzięki swoim barwom nie wyglądały jak te od taczek. "Do czego tu wsiąść? Auto odpada, wszędzie taka ślizgawica, że nie wiadomo, czy uda nam się ruszyć. Możemy lecieć samolotem, ale jak będzie wyglądało nasze lądowanie?" Pewne było, że po zetknięciu się podwozia z pasem startowym, nasza maszyna wykona serię piruetów.
Nie było czasu na dłuższe zastanawianie się, bowiem taflę lodu od spodu przecięła piła. Zaraz za nią, naszym oczom ukazała trzymająca ją, owinięta w rękawiczki męska ręka. Za chwilę druga, trzecia i czwarta, a pod lodem śmiejące się twarze nieznanych wyrostków. Zaczęłyśmy szybko przebierać nogami unikając dotknięcia piły i dłoni, które błądziły miedzy naszymi nogami próbując chwycić za buty. Nie wiadomo co było pod spodem. Lada chwila mogłyśmy znaleźć się na dryfującej krze lub zatonąć w zimnym i zamarzniętym akwenie.
Szybko, do samolotu! Wbiegłyśmy po wąskich plastikowych schodkach i już za chwilę wznosiłyśmy się nad ziemią. W pierwszej kabinie ja, w drugiej pilotująca Grazz. Pod nami kolorowe paski w standardowych kolorach: żółte, zielone i brązowe. Z góry wyglądały jak poukładane obok siebie kartoniki. Lecimy, jest pięknie. Wolność, świeci słońce, powiewa delikatny wiatr. Nie ma już śniegu i lodu. W koło nas błękitne niebo, a pod spodem iście sielankowy krajobraz. Rozglądam się i nagle ...
- Grazzz ktoś nas goni! To te wyrostki nie dają za wygraną! Zróbmy coś! Zbliżają się! Musimy uciekać! Kawałek za nami dostrzegłyśmy kilka zbliżających się postaci, lecących z przypiętymi do pleców spadochronami. Wcale nie opadali w dół. Podążali za nami utrzymując stałą wysokość.
- Zapnij pasy i trzymaj kredki - poleciła Garzz wręczając mi kilka kolorowych ołówków. Nie wiem, czy miałam sobie te pasy narysować, ale zanim zorientowałam się co jest grane, samolot z niesamowitą prędkością, lotem nurkowym zmierzał w kierunku ziemi. Z czasem przyzwyczaiłam do pikowania i zaczęło mi to sprawiać nawet niezłą frajdę. Po kilku głębokich nurach i błyskawicznych zwrotach, zgubiłyśmy wroga.
Zaparkowałyśmy koło zawieszonego w przestrzeni domku z białej cegły. By móc go obejrzeć z każdej strony, potrzebowałyśmy plecaków z wbudowanymi śmigłami, dzięki którym mogłyśmy łatwo i wygodnie przemieszczać się dookoła domku. Kształtem przypominał mieszkanie smerfów z zaokrągloną podstawą i dość plastycznym dachem. Zaglądałyśmy do środka przez wycięte w ścianach otwory. Podziwiałyśmy obrazy rekinów zawieszone na zewnątrz i wszystko byłoby pięknie gdyby znowu nie ONI.
Na horyzoncie pojawiły się wcześniej wspomniane wyrostki. Podobnie jak i my zaczęli krążyć wokół białego domku. Zastanawiałyśmy się, czego chcą tym razem, gdyż ku naszemu zdziwieniu wyglądali na przyjaźnie nastawionych. Każdy z nich wycelował w domek czymś na kształt karabinka wodnego i wystrzelił dużą ilość bladożółtej puszystej masy. Skończyli, gdy cały domek został pokryty przepysznym, delikatnym ciastem naleśnikowym. Odrywaliśmy kawałek po kawałku miękkiej, słodkawej masy i zajadaliśmy w najlepsze.
ciągle mam smak tego ciasta w ustach:D
OdpowiedzUsuń