
Rankiem, obudzona przez doskwierającą suchość w ustach i równie nieatrakcyjny ból głowy, udałam się do sąsiedniego pokoju. W ciągu jednej nocy miejsce wczorajszej balangi przeistoczyło się w przesadnie słodką i urokliwą salę zabaw dla dzieci. W kącie bawiło się już nawet kilku małych Chińczyków, a nad ich bezpieczeństwem czuwały wykwalifikowane nauczycielki.
- Przynieś dzieciom kredki z sali obok - zwróciła się do mnie jedna z nich
- I przy okazji zrób drinki - dodała druga. Zgonie z poleceniami udałam się do drugiego pokoju, bardzo podobnego do tego, w którym bawiły się miniaturowe wersje Chińczyków i zabrałam kolorowe ołówki. Z ciekawości sprawdziłam jeszcze pokój obok, czy również i on został opanowany przez plastikowe samochody i żółto-niebieskie koparki. Tam na szczęście wczorajsze "zwłoki" budziły się do życia i zaczynały to, czego nie dokończyły poprzedniej nocy. Uspokojona, że jednak nie cały dom został opanowany przez kumpli Puyi z dynastii Aisin Gioro, udałam się do łazienki. Z okna obok prysznica zdjęłam butelkę mirindy z kawałkami świeżych pomarańczy, przelałam do kilku szklanek, dolałam wódki i zaniosłam nauczycielkom.
- To na wszelki wypadek, żeby nam się język nie plątał - powiedziała jedna wstrzykując mi i swoim przyjaciółkom nieznany specyfik w ramię(świetne chce mieć takie w realu).
- I uważaj na Chińczyków którzy chodzą w koło domu. Najlepiej nie wychodź do okna bo mogą do nas strzelać - ostrzegła druga.
Nie mając większego wyboru, zostałam na przedszkolnej imprezie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz