Abstrakcyjne i całkowicie odklejone od rzeczywistości. Czasem przerażające, śmieszne, a nawet prorocze.

Sen - zniesienie świadomości, surrealistyczna projekcja w mojej głowie.



wtorek, 16 września 2014

UCIEKAJMY!


Ktoś krzyknął “Uciekajmy! Nie mamy już tutaj czego szukać!” Trzeba było zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wraz z tłumem przedzierać się przez wąskie uliczki wśród szarych kamienic.


Gdzieś daleko za nami banda młodych żołnierzy z listonoszkami wypełnionymi tumanami krzu wymieszanych ze splatanymi włosami i śmieciami, niczym z wnętrza starego odkurzacza rozpierzchła się po dzielnicy. Jeszce przed chwilą świętowaliśmy tam, bawiliśmy się śpiewając i tańcząc wśród kolorowych latarni.


Ze swoją torbą, w której ciągle nie byłam pewna czy mam wszystko co niezbędne, szłam w tłumie pospiesznym krokiem, zerkając za siebie czy aby gdzieś za mną nie czai się ręka pełna “brudów z odkurzacza”. Atak polegał na wepchnięciu ów tego “materiału do ust. Na szczęście nikomu z moich towarzyszy to się nie przytrafiło.

Muszę trawić do Agnieszki, mieszka to gdzieś blisko. Na pewno będzie w domu i mnie uratuje. W domu będę bezpieczna. “To tutaj! Tu mieszka Aga” - ktoś krzyknął. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka sekund a minęłabym miejsce, w którym mogłam poczuć się bezpiecznie. Okrążyłam dom, ciasno otoczony siatką i zadzwoniłam do drzwi. Na powitanie wyskoczył skaczący z radości mokry jamnik. Uff jestem uratowana. 

Usiedliśmy w kuchni. Jej mąż - hippis cierpliwie wysłuchał moich opowieści, a hiszpańska gosposia stanowczo stwierdziła, że musimy iść na odpust. “Muszę tylko zmienić soczewki i będę gotowa”- opowiedziałam. Na szczęście w mojej torbie było wszystko co potrzebne do zmiany szkieł kontaktowych. Wyjęłam jedną wielkości pięciozłotówki i z trudem starałam się umieścić ją w oku. Sprawa nie była prosta. By to zrobić, musiałam wyjąć z mojej buzi dwie jednorazowe reklamówki oplatające mój język,  od obecności których zależało to, czy będę mogła zmienić soczewki. “Dobra podaruję sobie. Jeśli już jest bezpiecznie to chodźmy na ten odpust”.

środa, 24 października 2012

MOJE DZIECKO JEST KOSMITĄ


Urodził się mój synek - cudny mały człowieczek,  którego pokochałam od pierwszego wejrzenia. Jak każda mama zachwycałam się jak mądre i cudowne jest moje dziecko. 

- Tato chodź zobacz jakiego mam synka! - zawołałam wybiegając  do pokoju obok. Lecz gdy weszliśmy do pomieszczenia w którym zostawiłam małego, mój nowo narodzony cud,  już siedział i machał rączkami. Dziwne . . . Przecież dopiero co się urodził. Oczy  miał wybałuszone, a głowę zdecydowanie większą niż powinien. Gdy pogłaskałam go po jasnych anielskich loczkach przemówił:
- Z tygodnia na tydzień będę coraz starszy. Muszę wracać na swoją planetę. Polecisz ze mną? - zapytał i spojrzał błagalnym wzrokiem. 

Tydzień później niemowlak był już nastolatkiem. Siedzieliśmy na ciepłych od słońca skałach, kiedy syn ponownie zadał pytanie o wspólny powrót.  
- Nie mogę lecieć z Tobą - mówiłam z żalem - Nie wiem, czy na Twojej planecie są dla mnie odpowiednie warunki do życia . . . Może za dwa tygodnie stanę się babcią, a Ty będziesz już dorosłym kawalerem. . .  . Serce rozdarte żalem i tęsknotą ustąpiło racjonalizmowi. Przed wylotem odebrałam jeszcze ostatni telefon od syna.
- Dzwonie się pożegnać. Zosia W. też jest z tej planety!

piątek, 23 kwietnia 2010

PRAWIE JAK . . .

Garaż znajomych jest jak jaskinia pełna tajemnic. Ta skrywała niesamowity pojazd, w kształcie kadłuba samolotu z przymocowanymi trzema kółkami (jedno z przodu i dwa z tyłu). Koloru karoserii niestety nie byłam w stanie dostrzec, gdyż całość pokrywały śnieżnobiałe pióra.
- Właśnie kupiliśmy - odezwał się kolega. - Chcesz się przejechać? Ma niesamowite przyspieszenie. Wsiadaj pokaże Ci na co stać to cacko.

Weszłam po schodkach do kabiny pilota, bo tylko z tego składał się pojazd. Usiadłam w fotelu (dosłownie w takim, jaki większość z nas ma w domu przed TV) i zapięłam pasy. Ruszyliśmy - faktycznie bardzo szybko. Każde nagłe hamowanie podnosiło tył samo-LOTO-chodu i sprawiało, że niemal wzbijał się w powietrze. W tym momencie wewnątrz kabiny jakby wyłączała się grawitacja i wszystko na ułamek sekundy wznosiło się, by zaraz lekko opaść na ziemię.

Po przejażdżce udałam się do moich kuzynów, którzy mieszkali w blaszaku kilka ulic dalej. Obiecali, że dziś nauczą mnie grać na gitarze elektrycznej. Dostałam sprzęt do ręki i polecenie, by stanąć pod ścianą. Przez całą długość obskurnego pomieszczenia został rozciągnięty gruby pasek żółtej foli.
- Będę rzucał kolorowe kuleczki, a ty graj to co widzisz - powiedział jeden z nich, turlając kulkę bliżej nieokreślonego koloru po pasie folii.

- Co to kurna Guitar Hero dla ubogich???

wtorek, 20 kwietnia 2010

DOMOWE PRZEDSZKOLE

Impreza na kilkadziesiąt osób w górskiej posiadłości. Na ten moment ze znajomymi czkaliśmy już od kilku dobrych tygodni. Piękny dom położony na zboczu góry, pokrytej jeszcze resztkami zimowego puchu. Po chwilach zachwytu, nadszedł czas na wybór pokoi i inaugurację "alkoholowych spotkań towarzyskich". Kolorowe drinki, śmieszne przebrania, wyborne towarzystwo i tylko szkoda, że ludzka wytrzymałość ma swoje granice.

Rankiem, obudzona przez doskwierającą suchość w ustach i równie nieatrakcyjny ból głowy, udałam się do sąsiedniego pokoju. W ciągu jednej nocy miejsce wczorajszej balangi przeistoczyło się w przesadnie słodką i urokliwą salę zabaw dla dzieci. W kącie bawiło się już nawet kilku małych Chińczyków, a nad ich bezpieczeństwem czuwały wykwalifikowane nauczycielki.

- Przynieś dzieciom kredki z sali obok - zwróciła się do mnie jedna z nich
- I przy okazji zrób drinki - dodała druga. Zgonie z poleceniami udałam się do drugiego pokoju, bardzo podobnego do tego, w którym bawiły się miniaturowe wersje Chińczyków i zabrałam kolorowe ołówki. Z ciekawości sprawdziłam jeszcze pokój obok, czy również i on został opanowany przez plastikowe samochody i żółto-niebieskie koparki. Tam na szczęście wczorajsze "zwłoki" budziły się do życia i zaczynały to, czego nie dokończyły poprzedniej nocy. Uspokojona, że jednak nie cały dom został opanowany przez kumpli Puyi z dynastii Aisin Gioro, udałam się do łazienki. Z okna obok prysznica zdjęłam butelkę mirindy z kawałkami świeżych pomarańczy, przelałam do kilku szklanek, dolałam wódki i zaniosłam nauczycielkom.

- To na wszelki wypadek, żeby nam się język nie plątał - powiedziała jedna wstrzykując mi i swoim przyjaciółkom nieznany specyfik w ramię(świetne chce mieć takie w realu).
- I uważaj na Chińczyków którzy chodzą w koło domu. Najlepiej nie wychodź do okna bo mogą do nas strzelać - ostrzegła druga.
Nie mając większego wyboru, zostałam na przedszkolnej imprezie...

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

GRANATOWA PANNA MŁODA

Po kościelnych uroczystościach przenosimy się do domu weselnego. Stoły pięknie zastawione, na obiad tradycyjny rosół, w kuchni moje babcie i ciocie ...

Zaraz zaraz . . . znowu mój ślub? Tego już nie zniosę!
W obszernej granatowej sukni z tafty roznoszę talerze z gorącą zupą i rozmawiam z gośćmi. Wszyscy się uśmiechają, są mili i serdeczni. W co ja się znowu wpakowałam? To już wesele, czyli po wszystkim. Ogarnął mnie smutek i rozgoryczenie. Moim mężem okazał się kompletnie nie w moim typie, nieznany mi dwudziestoparolatek. Długie proste włosy sięgały mu do pasa, dzięki czemu przy swojej pulchnej budowie przypominał raczej Kuzyna Ono z Rodziny Adamsów. Na nosie sterczały małe, śmieszne binokle, a cały jego strój składał się z fioletowego sweterka i jasnych spodni. Nawet nie znam jego imienia. Nie wiem kim jest.

Idąc z kolejnym talerzem rosołu do sali pełnej gości - złota myśl przemknęła mi przez głowę. Unieważnię małżeństwo - na pewno się uda. Uff . . .

niedziela, 18 kwietnia 2010

WYSZŁAM ZA MĄŻ, ZARAZ WRACAM

Nie ma to, jak po powrocie z Egiptu, gdzie wędrując po plaży w niesamowitym upale z metalową beczką z wodą na głowie w poszukiwaniu hotelu, dowiedzieć się, że za dwa dni wychodzi się za mąż. Na dodatek, mężem ma być całkiem nowy chłopak Twojej "psiapcióły" - Krzyś.

W głowie tysiące pytań: Czemu my? Czemu z nim? Przecież ja mam chłopaka! Co na to powiedzą Ewka i Pacek? Musimy to jakoś odkręcić. Przecież on też nie chce się ze mną żenić. Hmm, kto tu może pomóc? Isia! Ona z pewnością coś wie na ten temat.
Idę do mamy z prośbą o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.
- Już od dwóch miesięcy wiadomo że będzie ślub - odpowiada ze spokojem, po czym dodaje: Zajmij się czymś. Trzeba przybrać sale, a poza tym jest jeszcze masa rzeczy do przygotowania.
Nie, no to już przesada! Własna matka. . . Ech. . . Idę na spacer i widzę jak w moim ogrodzie staje wielki weselny namiot. Za dwa dni wszyscy będą udawać, że świetnie się bawią i w dodatku obżerać się na mój koszt. Trzeba coś z tym zrobić! Przecież nawet nie miałam panieńskiego! Odwołam wszystko. Ślubu nie będzie! A skoro tyle przygotowań już za nami, to przynajmniej zrobimy niezłą imprezę. Mam nadzieję, że zdążę to odkręcić.

sobota, 17 kwietnia 2010

POWRÓT DO PRACY

Wizyta w mojej byłej pracy to zupełny przypadek. Akurat przechodziłam obok mieszkania, z którego wyprowadziłam się pół roku temu (obecnie znajdowało się tam biuro firmy - mojego przeszło dwuletniego żywiciela).

Weszłam do środka i usiadłam na kanapie. Porozmawiałam z Martą o tym co "słychać", jak projekty itd. Nagle do pokoju wszedł japoński kot (wnoszę po skośnych oczach), a cała sceneria zmieniła się w zieloną łąkę, pachnącą świeżymi ziołami i kwiatami.
- Nie wolno dotykać kota - ostrzegła mnie Marta. W tym momencie kanapa, na której siedziałam, jak na złość stała się niewygodna i zapadnięta. Jakikolwiek ruch stał się niemożliwy. Z trudem udało mi się uniknąć zetknięcia się z futrzanym, rudym zwierzakiem, leniwie przechodzącym obok.

Gdy kot zniknął, wszystko wróciło do normy, a ja znalazłam się w moim starym mieszkaniu, gdzie teraz mieściło się biuro.

- Ale Ci dobrze, też chciałabym coś robić - zwróciłam się do koleżanki. Na te słowa wszedł szef i z zadowoleniom na twarzy oznajmił:
- Możesz umyć mikrowele.

piątek, 26 marca 2010

NYPD

Amerykańskie powietrze to zapach za którym tęsknię, jednak nie na tyle, by spędzić w USA dożywotnie wakacje . . .

Zawody w nartach biegowych po SkateParku. Dziwne, krzywe rampy, w pewnych miejscach ośnieżone w innych zakończone ostrymi drewnianymi krawędziami, na których łatwo można połamać długie i cienkie narty. Strome schody, za chwilę niemal pionowe podjazdy, wjazd do szafy. "Tylko ostrożnie, by odpowiednio wjechać na szyny!" Mebel, w którym zazwyczaj trzymam ubrania, przelatuje wraz ze mną nad małą przepaścią i dalej jazda w dół po ośnieżonej zjeżdżalni.

Kobiety i mężczyźni biegną razem. W mojej kategorii jestem ostatnia, ale zostawiłam już za sobą kilka osobników płci brzydkiej. Wyrównuję bieg z jednym, by pogadać o ciężkich warunkach, w jakich odbywają się zawody. Nagle czuję ogromny przypływ siły. "Ten podjazd będzie mój" W prawo, w lewo, zawróć. . . Koniec zawodów. Co prawda bez zwycięstwa, ale kilu facetów udało mi się wyprzedzić. "Ale co to? Oni zrezygnowali! Jestem ostatnia!" Ogarnęła mnie gorycz i niesamowita chęć zemsty. Nie zważając na przewrażliwiony amerykański system ochrony, chwyciłam pojemnik z olejem i rozlałam przed hangarem, w którym odbywały się biegi. Bardzo starannie rozprowadzałam stróżkę łatwopalnego płynu, by ogień dotarł prosto do samochodów moich przeciwników, dzięki którym to właśnie JA znalazłam się na ostatniej pozycji.

- Ok Mark. Możemy ruszać- powiedziałam wsiadając do białego Lancer Evo. I może nigdy by nas nie znaleźli, gdyby Zuzi nie zachciało się do WC. Zaparkowaliśmy pod drzwiami toalety na na jakimś korytarzu, który wyglądał jak poczekania. W tym czasie zdążyły już o nas trąbić wszystkie amerykańskie stacje, podając numery rejestracyjne i markę samochodu. Ucieczka nie miała sensu. Przed maską stał niewysoki, umundurowany człowieczek i niezrozumiałym dla mnie angielskim, bełkotał coś do swojej ogromnej krótkofalówki.

Moja wina szybko została udowodniona. Cóż, nagrania video nie kłamią. Zuzia i Mark zostali uniewinnieni, a mi wręczono pomarańczowy identyfikator z numerkiem określającym moją kolejność w następnym przesłuchaniu. "Rozumiem, że ma pasować do pomarańczowego kombinezonu, który lada chwila dostanę w prezencie od Amerykańskiego Rządu.

Zapisy na przesłuchania przyjmowała całkiem sympatyczna para Amerykanów w średnim wieku. Wzięłam Zuzie jako tłumacza i podeszłam do nich, pokazując mój identyfikator.
- Ona mówi, że dziś już Cię nie przyjmą. Przesłuchania trwają tylko do 19.00 i mają już komplet. Możesz umówić się na jutro albo czekać - powiedziała Zuz.
Chwilę potem obydwoje mówili już świetnie po polsku i zgodnie stwierdziliśmy, że służby amerykańskie są po prostu świetne. Szybko zareagowały, dzięki czemu nic nikomu się nie stało. Szkodliwość społeczna czynu - zerowa i w sumie przecież nic wielkiego się nie wydarzyło. Raczej nie ma sensu żebym przychodziła na przesłuchanie do starego młyna przy drodze krajowej nr 7 na odcinku Kraków - Zakopane.

Uff. . . Jak dobrze. Wizja spędzenia kilku czy może nawet kilkunastu lat z Afroamerykańskimi, wrogo nastawionymi mamuśkami nie była dość przyjemna.

środa, 24 marca 2010

BACK TO SCHOOL

W L.O. na przerwie jak zawsze tłoczno i gwarno. Pełno małych ludzików poruszających się z prędkością bolidu Roberta Kubicy. Jedyne twarze, jakie jestem w stanie rozpoznać, należą do nauczycieli, zatroskanych o los swoich uczniów. "Co ja teraz mam? Ach, niemiecki." Schodzę na dół krętymi schodkami, mijając po drodze zasuszoną, drobną germanistkę. Jakoś dziwnie patrzy, jakby mnie w ogóle nie rozpoznawała. Aż miałam ochotę wystawić jej język, by sprawdzić, czy w ogóle ktoś mnie tutaj widzi. Obawiając się jednak dalszych konsekwencji, zrezygnowałam z tego niecnego czynu.

Wchodzę do małej klasy, w której ławki poukładane w różne strony, zajęte są już przez moich kolegów i koleżanki z klasy. Rozglądam się i usilnie próbuję odnaleźć chociaż jedno wolne krzesełko. Nic z tego. Nie ma dla mnie miejsca. "Nic dziwnego, skoro od pół roku nie było się na ani jednej lekcji niemca." Następna w planie jest chemia. "To dopiero będzie ciekawostka, gdyż podobnie jak w poprzednim przypadku nie byłam na lekcji od początku roku szkolnego. Z pewnością jestem jedyną osobą z klasy bez oceny z odpowiedzi, więc wezwanie do tablicy jest nieuniknione." Schowałam do kieszeni resztki nadziei na jakiekolwiek wybrnięcie z sytuacji. Trzeba wreszcie zacząć brać udział w zajęciach, tym bardziej, że chemia zawsze była dla mnie magią . . . czarną.

Sprawdził się najgorszy scenariusz. Nim się obejrzałam stałam już przed tablicą, trzymając w ręce kawałek białej kredy, który dość skutecznie brudził moje palce. Spoglądam błagalnym wzrokiem to na tablicę, to na uczniów w klasie.

"Czemu nikt mi nie podpowiada? Czemu nie potrafię rozwiązać równania słupkowo-dwurzędowego z podwójnym wynikiem 36 i podzielić go przez przekrój jednej części mandarynki?"

wtorek, 23 marca 2010

TORT

Biszkoptowy, piękny puszysty tort z czekoladową polewą, spływającą po bokach.
- Tylko nie jedzcie - prosiła mama. Ale gdzie tam. Dla mnie i Agula wszelka "łakoć" jest to zdobycia. Z każdego smakołyka na pewno da się uszczknąć chociaż ociupinkę, bez naruszenia jego wyglądu zewnętrznego.

Pochyliłyśmy się nad tortem próbując wyskubać co nieco. (Wypiek docelowo był dla Wiolki, przyjaciółki Agula.) Tym razem, nie udało się nam jednak dyskretnie urwać kawałeczka, ani nawet spróbować zastygającej już polewy czekoladowej. Tragedia, wszystko popękało. Z całej okrągłości pozostały jedynie trzy duże kawałki wyglądające jak po trzęsieniu ziemi - 6 stopni w skali Richtera. Nie wiem czemu, ale wcale nie przejęłyśmy się specjalnie zaistniałą sytuacją. Wręcz przeciwnie zaczęłyśmy pałaszować w najlepsze.

Smakowitą degustację przerwały odgłosy orkiestry. Spojrzałyśmy w dół przez okno. Wąską uliczką, obrośnięta dookoła szarymi, odrapanymi elewacjami, dumnie maszerowała równie szara orkiestra. Na jej czele wyróżniała się tylko jedna postać.
Wiola, a raczej najpierw szedł bęben, a do niego przyczepiona Wiola. (Gdyby położyła się na plecach, patrząc z daleka, możnaby sądzić, że to ślimak muszelką na grzbiecie) Duży, okrągły bęben, zawieszony na jej szyi w taki sposób, by membrany znajdowały się po lewej i prawej stronie. Ku naszemu zdziwieniu, instrument okazał się ogromnym tortem, z kolorowymi warstwami ociekającymi bitą śmietaną i wisienkami.
- Jak dobrze, że Wiola ma ten swój TORT - odetchnęłyśmy z ulgą.